Gorzowskim Mistrzem Ortografii została w tym roku Barbara Tomala. Dyktando o ten zaszczytny tytuł po raz kolejny zorganizowała gorzowska Akademia imienia Jakuba z Paradyża.
W zmaganiach z polską ortografią mógł wziąć udział każdy, kto chciał sprawdzić swoją znajomość zasad polskiej pisowni. Mówi profesor Elżbieta Skorupska – Raczyńska, rektor uczelni.
Wydarzenie wzbudziło wśród uczestników sporo emocji. Był niewielki stres, ale też i dobra zabawa.
W trzeciej już edycji dyktanda o tytuł Gorzowskiego Mistrza Ortografii udział wzięło blisko 40 osób. Całość została zorganizowana w ramach „VIII Festiwalu Nauki i Kultury Europejskiej”.
Szersza relacja:
Tekst dyktanda:
Złotowłosa cud-dziewczyna
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, w pobliżu prastarego grodu na gołoborzu żyła dziewiętnastoipółletnia cud-dziewczyna o czystym sercu, jasnopłowych włosach, błękitnych oczach i karmazynowych niczym krew ustach.
Jej nowo wybudowany, strzechą kryty domek, przy alei Jaśminowej (al. Jaśminowej) otaczały rozrosłe krzewy bukszpanów i herbacianych róż o rozłożystych kielichach. Pewnego wiosennego poranka dzierlatka udała się z zapałem przekopywać kwieciste rabaty i warzywne grządki.
Ubrała się w gorsecik siny, zszarzały, pluchowy jak niepogoda wiejska, dżdżysta i gradowa; śnieżnobiałą płócienną koszulę; zapaskę bladoniebieską, plamistą – niby zimny, wpółchmurny dzień z przejaśnieniami; spódnicę kanarkowo-szafirową, bławatową jak niebo w czasie radosnego lata; wzorzystą chustkę w esy-floresy i ciżemki z niby-skórki.
W ręku trzymała miniłopatkę, którą trzask-prask uderzała w błotnistoszarą ziemię. Nagle poczuła, iż wiosna tuż-tuż i – zdjąwszy gorsecik – zaczęła niczym leśna rusałka wywijać żwawe kujawiaki i skoczne hołubce. Półżywa, nurzając się w słonecznej kąpieli, z zakurzoną odzieżą i zwichrzonymi włosami koloru bursztynowego, nadal sadziła hortensje, forsycje, hiacynty i inne chabazie.
Cały czas fantazjowała, iż po wysiłku zje jarmuż zapiekany pod sosem beszamelowym, uwarzony przez jej przyjaciela – krasnala Hałabałę. Tymczasem spostrzegła, że słońce chyli się ku zachodowi. Chyżo podążyła ku chatce.
Niewysoka i nie najodważniejsza pół kobieta, pół anioł nagle nieprzyjemnie pociągnęła nosem i kichnęła. „Oj, nieprędko wyjdę znów na dwór” – pomyślała. Hipochondryczka w haniebnie brudnych trzewikach rzuciła się na łóżko z baldachimem, czyniąc przy tym ogromny chaos i harmider, nie zjadłszy wymarzonej strawy i nie wypiwszy ziółek, mimo iż czuła się nie najlepiej.
W oddali świstał żółtodzioby kos, a szaro kwitnące czeremchy bez umiaru perfumowały powietrze migdałowym aromatem, tworząc feerię zapachów. Nasza arcymiła superbohaterka oddała się sennym iluminacjom. Jej oczom ukazał się przyodziany niczym pseudorycerz w stalowoniebieski kitel hiperprzystojny lekarz internista, który czarodziejską miksturą wyleczył ją ad hoc z kataru.
Po przebudzeniu, pokiwawszy z lekka głową, wyjęła na wszelki wypadek aspirynę, popiła pigułkę wrzącą przegotowaną wodą i rozpoczęła spisywanie ostatniej woli.
Ta witryna wykorzystuje pliki cookie. Kontynuując przeglądanie wyrażasz zgodę na ich używanie. Zachęcamy do odwiedzenia naszej strony Polityki prywatności. Rozumiem